Trasa ostatniego rejsu Fleutjepiepen dla Kubryka w 2017 roku wiodła z Aarhus do Breege. Nowa załoga przyjechała z niewielkim opóźnieniem. Razem ze schodzącą załogą przywitaliśmy ich kawą i pieczonymi poprzedniego wieczora ziemniakami według przepisu Natalii.
Po przeszkoleniu załogi popłynęliśmy na południe do Marselisborga aby zatankować. Awaria pistoletu na stacji uniemożliwiła nam to w Arhus. Z uzupełnionym zbiornikiem paliwa i pełnymi brzuchami - w drodze na stację zjedliśmy obiad - obraliśmy kurs na wyspę Tunø. Głównym powodem odwiedzin na wyspie, jak w dużej ilości poprzednich i przyszłych przypadków, było zabawne skojarzenie nazwy z tuńczykiem. Spacer do urokliwego miasteczka zajął nam niewiele czasu, więc na noc przestawiliśmy się do Kolby Kås. Wchodziliśmy już po ciemku i dosyć późno. Załoga wykazała się wspaniałymi umiejętnościami negocjacyjnymi budząc właściciela pobliskiej stacji benzynowej i skłaniając go do sprzedaży im piwa. Załodze spodobała się wizja tak aktywnego żeglowania, więc poproszona o zaproponowanie trasy rejsu chętnie ją stworzyła. Plan na następny dzień był ambitny, gdyż obejmował aż sześć portów.
Pierwszy wieczór integracyjny nie trwał długo. Następnego dnia już o 0600 byliśmy w drodze do Endelave. Sprawdziliśmy prognozę na kamieniu służącym do odczytania stanu pogody. Tradycyjne zwiedzanie na czas i w drogę. Przed południem stanęliśmy w Hjarnø. Podczas manewrów obracaliśmy się w dosyć ciasnym porcie przy 20 węzłach wiatru. Satysfakcja z bezpiecznego wykonania manewru była ogromna, gdyż port miał szerokość niewiele większą niż długość naszego jachtu. Do Snaptun zajrzeliśmy jedynie dlatego, że był naprzeciwko wyspy, gdzie właśnie staliśmy, a odległość wynosiła około 0,5 Mm. Następnym portem na liście było Juelsminde. Turystyczną marinę z równo przystrzyżoną trawą, autonomicznymi kosiarkami i portowymi knajpkami zwiedzaliśmy przy bezchmurnym niebie i w pełnym słońcu. Żeby nie tracić czasu, obiad zjedliśmy już w drodze. Zanim dopłynęliśmy do Bogense, każdemu udało się zdrzemnąć godzinę. Stanęliśmy przy kei, która, jak stwierdziła załoga, była przygotowana specjalnie dla nas. Najbliżej toalet i wyjścia do miasta, z silnym sygnałem WiFi oraz z napisem „postój max 15 minut”. W praktyce staliśmy trochę dłużej, bo zdrożeni spacerem po mieście zdryfowaliśmy do knajpy, gdzie wypłukaliśmy kurz z gardeł lokalnym piwem i wysłuchaliśmy historii barmana o miejskiej drużynie piłki ręcznej. Na noc przestawiliśmy się do Fredericii, choć figura na główce portu mogła sugerować zupełnie inną część świata.