Blog

Rejsy


Żeglarskie oczko.

12.12.17, 12:00

Znane żeglarskie powiedzenie głosi, że „statki w portach gniją, a załogi schodzą na psy”. Kocham statki, na których pływam i nie chcę żeby gniły. Załogi zawsze mam fajne, więc wypadałoby zadbać, aby schodzenie na psy odbywało się w sposób przyjemny.

 

Wpis do książeczki żeglarskiej Miłosza

 
 
 

Wymyśliłem więc sposób, który utrzymuje zarówno statki, jak i ludzi w dobrej kondycji. Historia zaczyna się w 2014 roku, na moim trzecim rejsie, który prowadziłem dla Kubryka. Wojtek i Magda po pierwszych dwóch rejsach wiedzieli już czego można się po mnie spodziewać. W drugim tygodniowym rejsie na s/y Mona Lisa przepłynęliśmy 615 Mm, a w morzu spędziliśmy 112 godzin. Ścigaliśmy się z promem relacji Ystad – Świnoujście, i to z całkiem niezłym efektem (łapaliśmy WiFi z jego pokładu). Odwiedziliśmy też trzy malutkie wysepki (Utklippan, Hanø i Christiansø).

Nowa okrętująca się dopiero załoga trzeciego rejsu, gdy usłyszała morskie opowieści schodzących już z pokładu weteranów Bałtyku, również zapragnęła dokonać czegoś znaczącego. Kimże jestem, by grzebać ludzkie marzenia? Uzgodniliśmy więc ambitny plan i przystąpiliśmy do jego realizacji. Wyszliśmy w morze jeszcze tego samego dnia.

 
 
 

W 2017 roku, we flocie Kubryka pojawił się jacht Fleutjepiepen. Jego nazwa oznaczała „gwizd na wietrze”, lecz mogła być również rozumiana jako „urwis, huncwot, ancymon, rozrabiaka, urwipołeć, łobuziak”. Gdy się tylko o tym dowiedziałem, poczułem że to statek, z którym na pewno doskonale się dogadam.

Gdy tydzień później wchodziliśmy do Gdańska, był to nasz siedemnasty port, który odwiedzaliśmy w tym rejsie. Po drodze byliśmy w Sassnitz po kamienie z dziurkami. Spędziliśmy noc w Kopenhadze, ze sporą częścią wieczoru poświęconą na relaks w Christianii. Odwiedziliśmy Flakfortet, sztucznie stworzoną wyspę broniącą dostępu do Kopenhagi, z nieaktywnymi już bunkrami i obroną przeciwlotniczą oraz działającym hotelem i restauracją. 

 
 

Zajrzeliśmy do malutkiej miejscowości Kåseberga, gdzie znajduje się Ales stenar, kamienny kompleks będący prawdopodobnie wielkim zegarem słonecznym oraz małe muzeum szwedzkiego ratownictwa morskiego. Po zejściu z wysokiej skarpy, całej usianej kwitnącymi makami, popłynęliśmy odpocząć w Rønne. Rano zrobiliśmy zdjęcia na skałach w Teglkas, wypiliśmy kawę w Vang, zobaczyliśmy zamek w Hammerhavnen, kupiliśmy pamiątki w Allinge, odwiedziliśmy Christianso i wstąpiliśmy na śledzia do Gudhjem. W Helu Anna karmiła foki, a po obiedzie w Gdyni stanęliśmy przy molo w Sopocie aby przetestować wyłowionego z morza wielkiego dmuchanego fioletowego smoka. Zostawiliśmy za rufą 556Mm, a licznik godzin w drodze wskazywał liczbę 111. Większość członków tej załogi pływa ze mną do tej pory, pomimo tego, że część z nich prowadzi już samodzielne rejsy.

 

 

 

Juelsminde

 
 
 

Rekord ilości odwiedzonych portów w tygodniowym rejsie liczący 17 wejść pozostał niepobity przez 3 lata. W 2017 roku, we flocie Kubryka pojawił się jacht Fleutjepiepen. Jego nazwa oznaczała „gwizd na wietrze”, lecz mogła być również rozumiana jako „urwis, huncwot, ancymon, rozrabiaka, urwipołeć, łobuziak”. Gdy się tylko o tym dowiedziałem, poczułem że to statek, z którym na pewno doskonale się dogadam.

To właśnie na Fleutjepiepen w 22 godziny przepłynęliśmy z Danii do Norwegii dystans 140Mm, osiągając średnią prędkość powyżej 6,3 węzła. Nieźle, jak na niespełna 13 metrowy turystyczny jacht. Skutecznie uciekliśmy przed głębokim niżem, w którym prędkość wiatru osiągała ponad 50 węzłów.  Oprócz odwiedzenia Festiwalu Kraba w Lemvig, byliśmy też w Arendal, mieście księżniczki Elsy z Krainy Lodu i karmiliśmy fiordy w Flekkefiord. Spotkaliśmy s/y Gedania w Skagen, zwiedziliśmy Göteborg i okoliczne szkiery, szukaliśmy bohaterów Gry o Tron na wyspie Vesterø. Przygód na Fleutjepiepen było bez liku.

 

 

 
 
 
 

Trasa ostatniego rejsu Fleutjepiepen dla Kubryka w 2017 roku wiodła z Aarhus do Breege. Nowa załoga przyjechała z niewielkim opóźnieniem. Razem ze schodzącą załogą przywitaliśmy ich kawą i pieczonymi poprzedniego wieczora ziemniakami według przepisu Natalii.

Po przeszkoleniu załogi popłynęliśmy na południe do Marselisborga aby zatankować. Awaria pistoletu na stacji uniemożliwiła nam to w Arhus. Z uzupełnionym zbiornikiem paliwa i pełnymi brzuchami - w drodze na stację zjedliśmy obiad - obraliśmy kurs na wyspę Tunø. Głównym powodem odwiedzin na wyspie, jak w dużej ilości poprzednich i przyszłych przypadków, było zabawne skojarzenie nazwy z tuńczykiem. Spacer do urokliwego miasteczka zajął nam niewiele czasu, więc na noc przestawiliśmy się do Kolby Kås. Wchodziliśmy już po ciemku i dosyć późno. Załoga wykazała się wspaniałymi umiejętnościami negocjacyjnymi budząc właściciela pobliskiej stacji benzynowej i skłaniając go do sprzedaży im piwa. Załodze spodobała się wizja tak aktywnego żeglowania, więc poproszona o  zaproponowanie trasy rejsu chętnie ją stworzyła. Plan na następny dzień był ambitny, gdyż obejmował aż sześć portów.

Pierwszy wieczór integracyjny nie trwał długo. Następnego dnia już o 0600 byliśmy w drodze do Endelave. Sprawdziliśmy prognozę na kamieniu służącym do odczytania stanu pogody. Tradycyjne zwiedzanie na czas i w drogę. Przed południem stanęliśmy w Hjarnø. Podczas manewrów obracaliśmy się w dosyć ciasnym porcie przy 20 węzłach wiatru. Satysfakcja z bezpiecznego wykonania manewru była ogromna, gdyż port miał szerokość niewiele większą niż długość naszego jachtu. Do Snaptun zajrzeliśmy jedynie dlatego, że był naprzeciwko wyspy, gdzie właśnie staliśmy, a odległość wynosiła około 0,5 Mm. Następnym portem na liście było Juelsminde. Turystyczną marinę z równo przystrzyżoną trawą, autonomicznymi kosiarkami i portowymi knajpkami zwiedzaliśmy przy bezchmurnym niebie i w pełnym słońcu. Żeby nie tracić czasu, obiad zjedliśmy już w drodze. Zanim dopłynęliśmy do Bogense, każdemu udało się zdrzemnąć godzinę. Stanęliśmy przy kei, która, jak stwierdziła załoga, była przygotowana specjalnie dla nas. Najbliżej toalet i wyjścia do miasta, z silnym sygnałem WiFi oraz z napisem „postój max 15 minut”. W praktyce staliśmy trochę dłużej, bo zdrożeni spacerem po mieście zdryfowaliśmy do knajpy, gdzie wypłukaliśmy kurz z gardeł lokalnym piwem i wysłuchaliśmy historii barmana o miejskiej drużynie piłki ręcznej. Na noc przestawiliśmy się do Fredericii, choć figura na główce portu mogła sugerować zupełnie inną część świata.

 

 

 
 
 
 

Dzień zaczęliśmy krótkim spacerem po mieście. Eksperymenty fotograficzne robiliśmy już w Middelfart. Przejście najwęższej części Małego Bełtu zajęło nam sporo czasu, ze względu na silny przeciwny prąd i niekorzystny wiatr. Odpoczęliśmy więc w Løverodde, zacumowani do szczytu długiego pirsu. Plaża na cyplu i przytulony do ściany lasu mały hotelik tworzyły przyjazną atmosferę. Nie daliśmy się jednak skusić na długo i ruszyliśmy na żaglach na południe. Wyspę Bågø odwiedziliśmy późnym popołudniem. Na trawiastym wybrzeżu, pełnym krzaków dzikich róż, stała samotna sektorowa latarnia morska, której światło prowadziło nas bezpiecznie późniejszym wieczorem. Ograniczony akwen i silny odpychający wiatr spowodował konieczność opracowania bezpiecznego sposobu wyjścia z portu. Poprosiłem chętną do pogłębiania żeglarskiej wiedzy załogę, aby podała własne propozycje manewru. Głowili się dość długo. W końcu, asekurując się szpringami wykonaliśmy overholung i przy pomocy cumy dziobowej nabiegowo ustawiliśmy jacht w bezpiecznej pozycji do rozpoczęcia manewru. Komentarz załogi: „Jak już to zrobiliśmy, to manewr wydaje się być banalny”. Drogę na wyspę Årø, przedostatnie miejsce odwiedzone przez nas tego dnia, wypełniły nam rozmowy o teorii manewrowania. Tam tradycyjny spacer i kibicowanie podwodnym walkom krabów. Do Årøsund, niecałą milę dalej, weszliśmy zjeść kolację i przygotować się do pierwszego w tym rejsie nocnego przelotu.

Noc minęła spokojnie. Jacht płynął szybko, stabilnie i bez większych przechyłów czy kołysania. Udało się nam nawet dogonić i wyprzedzić mały żaglowiec. Gdy wczesnym rankiem wpłynęliśmy na wody Zatoki Kilońskiej przywitał nas wschodni wiatr o sile przekraczającej 20 węzłów. Oznaczało to dla nas konieczność halsowania się pod wiatr. W Bagenkop byliśmy więc chwilę po południu. Tam, po wklejeniu się jachtem pomiędzy dwie ciasne dalby, blisko tego co dla nas ważne (słupek z prądem i wodą, toaleta, WiFi) odpoczęliśmy po nocnej żegludze, dokonaliśmy klaru jachtu oraz klaru osobistego. Po obiedzie, gdy keja zaczęła nas już nudzić, oddaliśmy cumy i pożeglowaliśmy na wschód, halsując się w nocy pomiędzy duńską wyspą Lolland, a niemiecką wyspą Fehmarn. Na akwenie panował dosyć duży ruch statków płynących z Bałtyku do Kanału Kilońskiego na Morze Północne oraz tych, które stamtąd wracały. My trzymaliśmy się z dala od ich tras, więc mogliśmy obserwować niekończącą się karawanę z bezpiecznej odległości.

 
 
 
 
 
 

Niecałą dobę po wyjściu z ostatniego portu cumowaliśmy w Gedser. Tym samym wyrównaliśmy rekord ilości odwiedzonych portów z przed trzech lat. Zabawne było to, że jeszcze nie zdążyliśmy dobrze zacumować, a już przyszedł pan komunikujący się jedynie po duńsku i poprosił nas o uiszczenie opłaty portowej. Zupełnie jak w Helu. Był tak miły, że odprowadził mnie osobiście do automatu, w którym płaci się za postój i prawie chciał za mnie wpisać kod PIN. Dawno się nie czułem tak bezpieczny i przyjaźnie przyjęty. Prysznic, spacer, obiad i opuszczamy gościnną marinę.

Jednym halsem zbliżyliśmy się do Warnemünde, aby w nocy, osłonięci przed 30 węzłami wiatru ze wschodu przez półwysep Fischland-Darß-Zingst, płynąc komfortowo po płaskiej wodzie dotrzeć wczesnym rankiem do wejścia na wody Parku Narodowego Mierzei Pomorza Przedniego. Śniadanie zjedliśmy w porcie Barhöft, licząc że jego nazwa nie jest przypadkowa. Niestety, żadnego baru tam nie było, więc po porannych ablucjach oddaliśmy cumy, pozostawiając na kei niemieckich emerytów, tęsknie patrzących na nasz oddalający się jacht. Żegluga po wodach zatoki Schaprode i Vitte,  na wschód od wyspy Hiddensee, jest możliwa jedynie w granicach wąskiego toru wodnego, wyznaczonego gęsto ustawionymi pławami. Poza nim jest za płytko, by jacht taki jak Fleutjepiepen mógł bezpiecznie żeglować. Na obiad weszliśmy do Schaprode. Tam, siedząc w kokpicie, obserwowaliśmy manewry motorówki, które trwały od początku zupy do połowy drugiego dania. Posiłek przerwał nam odbijacz, który wybierając idealny moment na zerwanie się z uwięzi krawata, podjął próbę ucieczki. Manewr oddania cum, podjęcia uciekiniera i ponownego przycumowania zajął nam nie więcej niż 5 minut. Bez doskonale wyszkolonej załogi nie byłoby to takie proste. Przed ruszeniem w dalszą drogę zatankowaliśmy jacht i popłynęliśmy do Kloster zrobić zakupy na wieczornego grilla i zaopatrzyć się w warzywa dla pokładowego wegetarianina. 

 
 
 
 

Miasteczko pełne turystów, kafejek, urokliwych domków i z dużą plażą od strony morza. W drodze do Breege, naszego ostatniego portu, zauważyliśmy małe miasteczko Vieregge. Zbieżność nazw spowodowała, że przyszedł nam do głowy pewien pomysł. Dzwonię do Wojtka Czerwińskiego i mówię: „Szefie, melduję się już w Vieregge. Mogę zdawać jacht”. Wojtek na to „Jak to w Vieregge? Jakie znowu Vieregge? Powinieneś być w Breege!”. Był tak zaskoczony, że ledwo opanowując śmiech odpowiedziałem „Serio? No dobra, to się przestawię. To wszak niedaleko”. Gdy cumowaliśmy w Breege, przygotowania do pożegnalnego grilla były już zakończone. Chwilę po nas wpłynął Piotrek Żakowiecki na s/y Lissy. Dokonałem więc abordażu na jego jacht, wziąłem załogę w niewolę i porwałem na nasz pokład. Wieczór w powiększonym składzie upłynął nam lepiej, niż miło. Rano po śniadaniu czekało nas już tylko pakowanie i klar jachtu. Jeszcze tylko część oficjalna, czyli rozdanie opinii i wypełnionych książeczek żeglarskich. Testowałem trzy różne długopisy, poszukując takiego, który pisze na tyle cienko, by nazwy portów zmieściły się w jednej rubryce. Tym samym zakończyliśmy rejs, w którym odwiedziliśmy 21 różnych portów. Bez ambitnej i pracowitej załogi byłby to niemożliwe. Czas spędzony w busie umiliły nam wspomnienia z minionego tygodnia przerywane degustacją chłodnych pamiątek kupionych w niemieckim sklepie spożywczym.

 
 
 
 
 
 
 
 

Gdy piszę te słowa jest już grudzień. Tą krótką przerwę pomiędzy jednym sezonem, a drugim poświęcam na planowanie przyszłorocznych rejsów. Dokąd wiatr poniesie mnie, jacht i moją załogę? Jakie porty odwiedzimy i ile ich będzie? Które przygody będziemy najchętniej wspominać? To pokaże czas. Jedno jest pewne. Nie ma miękkiej gry. Na pewno porządnie narozrabiamy ;-)

 
 
 
 

Miłosz Wawrzyniec Romaniuk
tekst z 12.12.2017 r.

Miłosz jest kapitanem Kubryka od pięciu lat. Prowadzi intensywne rejsy po Morzu Bałtyckim i Morzu Północnym. Jest znany z tego, że żegluje intensywnie, odwiedza masę portów i ćwiczy z załogami niezliczoną liczbę manewrów.

 
 

Podobne wpisy

Zobacz wszystkie »

Zatoka Neapolitańska - czyli co, gdzie i jak.

Zatoka Neapolitanka to świetny akwen na tygodniowy lub dłuższy rejs. Piękne miejsca, urokliwe włoskie miasteczka, pyszne jedzenie i imponujący, budzący respekt Wezuwiusz w tle, czego chcieć więcej?

Wiosenny Bałtyk - czyli tym, jak na rejsie było.

Rano w poniedziałek postawiliśmy żagle i popłynęliśmy na Olandię. Czekało nas ok. 30 godzin rejsu, a więc nocne wachty, dużo falowania, sprawdzian odwagi i odporności na morską chorobę. Pogoda była piękna i nic nie potwierdzało nieprzychylnej prognozy.