O 2000 jesteśmy gotowi. Rzucamy cumy i pomału ruszamy w kierunku główek portu.
Jeszcze w główkach portu zaczyna nas kołysać. Wiatr wiejący w ciągu dnia przycichł, ale pozostawił po sobie martwą ostrą krótką falę. Cudowny zachód sprawia, że cała sceneria jest wręcz nieziemska.
Od pierwszych chwil wiadome jest też, że nie damy rady zrealizować pierwotnej trasy rejsu. Po wyjściu ze Świnoujścia mieliśmy iść na Kopenhagę, a potem do Aarhus. Tam miała zapaść decyzja czy zamykamy pętlę wokół duńskich wysp Zelandii i Lolland czy wracamy podobną trasą z postojem w szwedzkim Malmo. Niestety, mamy wiatr w dziób prosto od strony Kopenhagi. Decyzją kapitana obieramy kurs na zachodnie wybrzeże Borholmu.
Rozkołys powoduje, że stopniowo kolejni członkowie załogi dostają choroby morskiej. Z ośmiu osób na pokładzie tylko trzy bronią się przed oddaniem Neptunowi swojego ostatniego posiłku - w tym kapitan i jakimś cudem ja.
O północy wraz z współtowarzyszką Ewą zaczynam swoją pierwszą trzygodzinną wachtę. Sterujemy na zmianę, ale ja pierwszy zajmuję miejsce za sterem, próbując utrzymać jacht na zadanym kursie. Przesiadka z rumpla, charakterystycznego dla śródlądowych łódek na koło sterowe, w dodatku bez żadnego punktu orientacyjnego nie jest łatwa, jednak po jakimś czasie dochodzę do wprawy i sterowanie przestaje być problemem.
Noc jest niesamowita. Duch Morza walczy z falą. Masy wody rzucają dzięsięciotonowym jachtem jak małą piłeczką. Ciągnąc za sobą kadłub, dziób najpierw leci w niebo by zaraz zapikować i ciężko grzmotnąć w wodę. A potem jeszcze raz - w górę i w dół. I jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze, w nieskończoność, tak przez całą nockę. Co jakiś czas większa fala wyrzuca nas mocniej w powietrze i wtedy po chwili dno uderza w wodę z głośnym ŁUUUP. Stoję za starem i podziwiam ciemne niespokojne i totalnie puste morze. W zielonej poświacie przyrządów nawigacyjnych staram się utrzymać właściwy kurs. Jacht myszkuje i cały czas ruchem steru trzeba przeszkadzać jego zapędom do popłynięcia swoim własnym kursem, w sobie tylko znanym kierunku, jego dzikiej chęci do zatańczenia z pierwotnymi żywiołami - wiatrem i morzem. Nad nami gwiazdy. Miliony białych puntów na czarnym bezmiarze kosmicznej pustki. Nieboskłon przecina na pół biała linia Drogi Mlecznej. I nawet najmniejszej chmurki. Jakby i one zostały gdzieś za rufą, razem z tymi wszystkimi światłami z Polski. Na zachodzie widać czerwoną łunę słońca, która powoli przesuwa się na północ i potem na wschód, zmieniając kolor na srebrnobiały od księżyca, który postanowił nie wychylać się zza horyzontu i potem znów różowawy zwiastujący świt.
O 0300 w nocy przychodzi nasza zmiana, która przejmuje wachtę. Zwalam się w swoją koję i od razu wpadam w objęcia snu. To była jedna z najbardziej niezwykłych nocy w moim życiu...
Budzę się po ósmej. Po dłuższej chwili wylegiwania się w koi, ubieram się i wychodzę na pokład. Wita mnie słońce i spokojne już morze. Fala wygasła niemal całkiem, zrobiło się sielankowo. Przed dziobem widać już Bornholm. Nad ranem wiatr odkręcił i wachta nie była w stanie utrzymać wcześniejszego kursu, dlatego ostatecznie wylądowaliśmy po wschodniej stronie wyspy.
O 0900 wraz z Ewą zaczynamy kolejną wachtę.