Posuwamy się bardzo wolno wykorzystując każdy podmuch wiatru, lecz kiedy osiągamy przestrzeń poza lądem stałym i jego poszarpanymi skrawkami, powietrze zaczyna częściowo wypełniać żagle. Łapiemy wiatr, który wydaje się bawić z nami, a to wypełnia żagle i słabnie, a to podniesie falę i zniknie. Chyba wreszcie znudziła mu się ta zabawa. Wiatr zaczyna wyraźnie przyspieszać, a fala rosnąć tak, że w końcu osiąga 32 węzły. Refujemy grota i foka, a więc zmniejszamy przechyły. Niektórym i tak nie wychodzi to na dobre. Walczą z chorobą morską, ale morze nic sobie z tego nie robi i huśta niemiłosiernie.
Zachód słońca zastaje nas daleko jeszcze przed osiągnięciem celu. Wkrótce po zachodzie zapada prawie zupełna ciemność. Korzystamy cały czas z osiągnięć nowoczesności i nawigujemy z pomocą map i GPS-u. Za sterem rozmyślam o Odysie, który jednak nie miał takich pomocy nawigacyjnych, a ponadto zwodziły go syreny, co spowodowało dziesięcioletnią wędrówkę po Morzu Jońskim.
Wiatr, jakby odrobinę ‘odpuścił’, ale idziemy niestrudzenie do przodu. Cel osiągamy około godziny po północy. Wszystkie miejsca w porcie zajęte, jednak zauważamy żeglarza z czołowej strony pirsu, który zachęca nas do zbliżenia i chociaż czoło pirsu pozbawione jest pachołków do cumowania, znajdujemy odpowiednie, nieformalne mocowania naszych cum. Porozumiewamy się w języku angielskim, ale kiedy między naszymi załogantami padają słowa polskie, od razu okazuje się, że to również polski skipper, który widząc możliwość cumowania, natychmiast ofiarował swoją pomoc.
Rano, gdy większość jednostek poszła w morze, cumujemy jacht do kei i rzucamy trap. Po śniadaniu wybieramy się na plażę. Gdzie jej do polskich plaż…, ale woda jest na pewno cieplejsza i przejrzysta. Cały dzień spędzamy na lenistwie, kąpieli i zwiedzaniu wyspy.