Kurs na jachtowego sternika morskiego w październiku - to brzmi dumnie.
W moim przypadku październikowy kurs zaczyna się już w sierpniu. Nie
potrafię sobie wyobrazić, jak w tydzień opanować manewrówkę i nauczyć
się tyle teorii, więc za teorię zabieram się zawczasu, czytając po kilka
stron w wolnych chwilach, bez ciśnienia. Czas pokaże, że to mądra
decyzja.
16 października. Pogoda zapowiada się... hmm, zróżnicowana. W ostatniej
chwili przed wyjazdem w worku ląduje suszarka do butów - będziemy
obcować z wodą, lepiej wziąć dodatkowy klamot niż kisić stopy w mokrym
obuwiu - w końcu to październik. I tym razem czas pokaże, że to była
mądra decyzja, jednak butów suszarka nie widziała prawie wcale, za to
rękawice suszyły się non stop.
Wreszcie punkt 16:00 melduję się w Marinie Gdańsk, na jachcie Pan
Kubryk. Bavaria 37, prawie 12m kadłuba - na pierwszy rzut oka jacht
odpowiedni do nauki manewrowania. Miejsca dla sześciu osób (jeden nie
dojechał) też powinno wystarczyć. Kapitan nie gryzie, załoganci
wyglądają przyjaźnie - zapowiada się udany tydzień. Zaczynamy
tradycyjnie - szkolenie dot. bezpieczeństwa, obsługi urządzeń jachtowych
itd. Przyjeżdża jedzenie... jest jego tyle, że przydałaby się przyczepa.
Ale nikt jeszcze nie wymyślił kat. JSM+E, więc upychamy w bakisty i do
lodówki, którą wypełniamy na full. Z głodu nie umrzemy na pewno.
Ruszamy do boju. Na początek dużo wody dookoła i zapoznanie „na
spokojnie” z jednostką. Jak skręca, jaką ma inercję, ile „talentu”
trzeba dać silnikowi, żeby wytracić prędkość, jak bardzo jest podatny na
boczne podmuchy itd. Chwila warta zapamiętania - w przyszłości
wyczarterowanym jachtem po prostu wypłyniemy z mariny i nie będzie
rozgrzewki. Chociaż taką rozgrzewkę trzeba będzie sobie zrobić samemu,
ale i tak najpierw trzeba będzie wypłynąć.
Zaczynamy wchodzić w bliższą relację z brzegiem - dziobem, rufą, pod
wiatr, z bocznym wiatrem, na Motławie, gdzie woda płynie, na Martwej
Wiśle gdzie... w sumie nie wiem, czy płynie - tak czy inaczej już w
pierwszy dzień na wodzie miks wyzwań różnego rodzaju. Oramy cały dzień
aż się ściemni i potem jeszcze trochę - z przerwą na obiad oczywiście.
Po zacumowaniu i kolacji znowu do roboty - czas na teorię. I tak do
późnego wieczora. Zostaje jednak odrobinę czasu na relaks i wieczorną
toaletę.
Kolejne dni upływają według utartego schematu - śniadanie, manewry,
obiad, manewry, kolacja, teoria i trochę luzu na koniec. Nudy nie ma.
Zmienia się otoczenie - ruszamy na zatokę i ćwiczymy manewry na silniku,
na rozbujanej wodzie. Potem na żaglach. Nie wracamy na noc do Gdańska -
płyniemy do Gdyni. Nowy port, nowe miejsca, w które trzeba zmieścić
jacht. Z każdym kolejnym zadaniem tego miejsca ubywa, w przeciwieństwie
do kadłuba, który staramy się zachować w całości mimo coraz
ciaśniejszych wejść, innych jednostek, których armatorzy zeżarliby nas
żywcem, gdybyśmy je uszkodzili. Wiatr nam nie pomaga... chociaż w sumie
bardzo pomaga generując dodatkowe wyzwania. Lepiej się przemęczyć na
kursie mając obok kogoś, kto podpowie, co zrobić, niż później nieudane
manewry przeliczać na Euro utraconej kaucji.
Do Gdańska wracamy poganiani nadchodzącym sztormem. Rzutem na taśmę
udaje się przećwiczyć „człowieka” na żaglach i w zmierzchu. Ostatni
manewr wykonujemy właściwie „na czuja” nie widząc już praktycznie wcale
koła ratunkowego, które mamy podebrać - manewrując na zasadzie „skręcaj,
powinno być na trawersie”. Koło ostatecznie znajdujemy, ale manewr daje
bardzo wiele do mylenia. Zafalowanie + zmierzch - lepiej pamiętać o
pasach i wpinaniu się nawet przy w miarę bezpiecznej pogodzie niż
powtarzać nasze wyczyny, ale z żywym człowiekiem w wodzie. Scena do
zapamiętania do końca życia. Także ta kolejna - Kapitan wręcza nam
busolę i zadaje pytanie „Gdzie jesteśmy?” Wykorzystać możemy wszystko
oprócz GPS. Znalezienie dwóch charakterystycznie świecących świateł
wśród „choinki” na Zatoce Gdańskiej jest nie lada wyzwaniem. Jeszcze
trudniej wziąć namiar przy wietrze dochodzącym do 7B. Ostatecznie ta
sztuka udaje nam się z dokładnością do 300m. Chyba całkiem dobrze nam
poszło.
Wraz z upływem kolejnych dni teorii też robi się jakby więcej. Apogeum
przypada na warsztaty nawigacyjne. Ćwiczymy tak długo, że nie ma kiedy
zadzwonić do rodziny. Na próbę kontaktu ze strony małżonki odpowiadam
zdjęciem stołu przykrytego mapami i hasłem „Płyniemy do Jastarni”. W
odpowiedzi dostaję „Go to Hel ;-)”.
Marina Gdańsk, mimo że osłonięta budynkami z każdej strony, nie do końca
jest w stanie oprzeć się sztormowym wiatrom. Oczywiście nie ma tam
klasycznego wygwizdowa, ale w basenie portowym potrafi nieźle szkwalić i
napsuć krwi sternikowi podczas manewru. Lub wręcz przeciwnie - pomóc w
manewrach, o ile sternik wie, jak ten wiatr wykorzystać. Tego oczywiście
też się uczymy pod czujnym okiem Kapitana.
Wreszcie, po tygodniu ciężkiej pracy, dzień egzaminu. Słońce, wiatr
przyjazny, temperatura znośna. Po tych wszystkich pogodowych psikusach
egzamin przy takich warunkach to formalność. Teoria w sumie też,
przepracowaliśmy uczciwie cały tydzień plus to, co każdy z nas
przepracował przed przyjazdem. Kończymy kurs z upragnionymi
zaświadczeniami o zdaniu egzaminu. Z egzaminatorami żartujemy sobie, że
powinni nas oblać a my zostać na tygodniowych korepetycjach. Ale nie
spotkaliśmy się dla przyjemności.
autor: Michał Górzyński