Blog

Wspomnienia


"Chrzest Morza" - czyli żeglarska włóczęga po Bałtyku cz.2

21.03.19, 12:00

Już jest, długo oczekiwana druga część świetnego tekstu o bałtyckiej włóczędze. Przygotujcie sobie kubek z ciepłą herbatą i dajcie się wciągnąć w gawędę o naszym morzu.

 

Ranek trzeciego dnia rejsu powitał nas deszczem. Po latach żeglowania między szuwarami, zapragnąłem czegoś więcej. Jeziora zrobiły się za ciasne, a ja wreszcie chciałem zgubić brzeg. Chciałem poczuć jak to jest, gdy dookoła jest tylko woda i bezkresna przestrzeń. Żeglarska pasja rzuciła mnie na morze. Po gwieździstej nocy spędzonej na rozbujanym morzu, po walce większej części załogi z chorobą morską i wreszcie flautą następnego dnia dotarliśmy na Bornholm (kliknij tutaj, żeby zobaczyć pierwszą część relacji). Kolejną noc spędziliśmy w niedużym rybackim porcie Tejn, a teraz w strugach deszczu szykowaliśmy się do ponownego wyjścia w morze i skoku do Szwecji.

 

Deszczowy poranek

 
 
 

Gdy jesteśmy gotowi rzucamy cumy i wychodzimy. Po szybkich i sprawnych manewrach portowych obieramy kurs na Simrishamn. Morze było spokojne, wiatru jak na lekarstwo.

 
 
 

Zmoknięta wachta.

 
 
 

Pomału zbliżamy się do toru wodnego między Bornolmem a wybrzeżem Szwecji. Przypomina on autostradę, tylko dla statków. Są pasy ruchu w obie strony, a po między nimi znajduje się pas oddzielający. Torem wodnym poruszają się duże statki rozwijające duże prędkości. Małym i wolnym jednostkom, takim jak nasz jacht nie wolno poruszać po torze. Możemy go jedynie przeciąć możliwie szybko i w sposób nieutrudniający żeglugi statkom. Mniej więcej wtedy też zaczynam swoją kolejną wachtę.

Podobny tor przecinaliśmy pierwszej nocy. Niestety już po mojej wachcie, kiedy ja nadrabiałem braki snu. A jest to spora ciekawostka - nagle z jednej i z drugiej strony pojawia się sporo statków idących w dwóch rzędach w przeciwnych kierunkach.

 
 
 

Tor wodny między Bornholmem a Szwecją.  Źródło: OpenSeaMap

 
 
 

Wkrótce przed dziobem pojawia się Szwecja. Przestaje również padać, robi się całkiem przyjemnie i można zrzucić sztormiaki. Jest pochmurno, ale ciepło. Wchodzimy na szwedzkie wody terytorialne. Znika banderka Danii podniesiona pod prawym salingiem, a w jej miejsce zaczyna powiewać niebiesko żółta banderka Szwecji. Istnieje cała międzynarodowa etykieta flagowa mówiąca jaka bandera (lub proporzec) i gdzie powinna być podniesiona. Najważniejsza jest bandera podnoszona na rufie. Pokazuje ona przynależność jednostki. Pod prawym salingiem podnosi się proporzec przynależności (np. do klubu albo do jakiejś organizacji). Pod lewym salingiem podnosi się proporzec osobisty (np. kapitana jeśli taki istnieje). Jeśli jednostka wchodzi na obce wody terytorialne, dobrym i miłym zwyczajem jest podniesie małej banderki odwiedzanego kraju pod prawym salingiem. Wtedy proporzec przynależności trafia na lewy saling i jako ten ważniejszy znajduje się nad proporcem osobistym. W praktyce na pokładzie naszego jachtu pod lewym salingiem powiewał proporzec Kubryka, a pod prawym obce banderki w zależności od miejsca, w którym aktualnie się znajdowaliśmy.

Próbujemy postawić żagle. Efekt jest taki, że bujamy się na fali w jednym miejscu nie posuwając się do celu. W końcu odpalamy znowu silnik i pomału płyniemy w kierunku Simrishamn. Na pokładzie rozwija się temat geocachingu i różnych przygód, które mieliśmy podejmując kolejne skrzynki. Późnym popołudniem przygotowujemy cumy i zaczynamy manewry portowe.

 

 

 

Główki portu. 

 
 
 

Marina w Simrishamn.

 
 
 

Na kei.

 
 
 

Po obiedzie przygotowanym przez wachtę kambuzową ruszamy na podbój miasta. A trzeba było przyznać, że było ono śliczne. Zresztą sami zobaczcie:

 
 
 

Plac w centrum miasta.

 
 
 

Zakątek.

 
 
 

Udaje nam się zaopatrzyć w lokalne piwa. Nie jest to łatwe - w sklepach i dyskontach praktycznie wgl nie ma alkoholu, a jeśli nawet, to zawartość alkoholu w trunku nie przekracza 3%. Są specjalne sklepy, gdzie można kupić wszelakie alkohole, jednak są zamykane już o 18. Oczywiście przy kasie skrupulatna kontrola pełnoletności. Nie żeby nasze dokumenty zostały na jachcie... Ale po drugim kursie można się już wygodnie rozlokować w kokpicie i rozmawiając w dobrym gronie napić się złocistego trunku.

Szwedzi to bardzo otwarty naród. Jedno z miejsc gdzie można tego szczególnie doświadczyć to... portowe prysznice. W każdym z miejsc gdzie staliśmy do tej pory prysznice były w jakiś sposób oddzielone od siebie zapewniając użytkownikowi prywatność. Szwedzi natomiast nie przejmują się takimi pierdołami jak ścianki działowe czy zasłonki. Ot po prostu jest sobie wspólna sala, gdzie w jednym kącie stoi ławeczka z haczykami na ciuchy, a w drugim znajdują się natryski. Obowiązuje pełna "parada szabli". Zalecane gapienie się w podłogę i nie rozglądanie się na boki. W przeciwnym razie "widoki" grożą wypaleniem oczu...

Wieczór mija w sielankowej atmosferze. W nocy ładnie widać błyskające czerwone światła nabieżnikowe, ułatwiające nawigację na podejściu do portu. Koncepcja nabieżników jest bardzo pomysłowa - w pewnej odległości od siebie znajdują się dwa charakterystyczne obiekty (najczęściej tzw. stawy - czyli znaki umocowane na stałe na brzegu albo wbite w dno morza), z których jeden jest wyższy a drugi niższy. Należy tak sterować aby oba obiekty znalazły się w jednej linii. Wtedy płynąc na te obiekty (oczywiście tak, żeby nie przesunęły się względem siebie) wycelujemy idealnie w główki portu. W nocy oczywiście obiekty są niewidoczne, dlatego stosuje się mocne migające z tą samą charakterystyką światła. Prosty i sprytny sposób na to, żeby podejście do portu było zawsze bezpieczne.

Ranek znów wita nas deszczem. Po śniadaniu rzucamy cumy i wychodzimy z portu. Simrishamn jest najdalej wysuniętym na północ punktem naszego rejsu. Od teraz będziemy żeglować na południe, pomału w kierunku Polski.

Dzisiaj naszym celem jest szwedzkie Ystad więc cały czas idziemy wzdłuż wybrzeża. Wachta mija spokojnie, a po trzech godzinach na pokładzie pojawiają się nasi zmiennicy.

 

 

 

Następna wachta przejęła stery.

 
 
 

W mesie jest sucho i cieplutko. Miła odmiana w stosunku do aury panującej na zewnątrz. Ci co mają wolne ćwiczą pracę na mapie morskiej. W dzisiejszych czasach korzysta się głównie z GPSa i map elektronicznych, ale praca z papierową mapą, trójkątem nawigacyjnym i kroczkiem ma swój niepowtarzalny urok.

 
 
 

Nawigacja pod czujnym okiem kapitana.

 
 
 

Widok z mojej koi.

 
 
 

Wkrótce na horyzoncie pojawia się Ystad. Szykujemy cumy, wchodzimy do olbrzymiej mariny i szukamy miejsca dla siebie. Wkrótce jacht stoi zacumowany, a ponieważ w między czasie przestaje padać wywieszamy mokre sztormiaki na zewnątrz.
Jakiś czas potem do mariny wchodzi jacht pod szwedzką banderą. Nie mogąc znaleźć miejsca dla siebie staje przy naszej burcie. Wychodzimy z kabiny pomóc i odebrać cumy. Na pytanie skąd płyniemy cała nasza załoga łamie sobie języki nie mogąc wyartykułować nazwy naszego poprzedniego miejsca postoju. No cóż, nasi nowi przyjaciele mieli ubaw...
Po obiedzie idziemy zwiedzać miasto. Jest jeszcze bardziej cudowne niż poprzednie.

 
 
 

Marina w Ystad.

 
 
 


 
 
 


 
 
 
Wizyta w kościele Sankta Maria była sporą ciekawostką. Po prawej stronie od wejścia znajdował się kącik urządzony jak najnormalniejszy salon. Z drugiej strony znajdował się kącik zabaw dla dzieci. Całości dopełniały karteczki z hasłem do wifi w każdej ławce. Wyobraźcie sobie coś takiego u nas ;)
 
 
 
 

kącik zabaw dla dzieci... w kościele.

 
 
 

Wieczór spędzamy w mesie oglądając zdjęcia i słuchając opowieści naszego kapitana. A to jest człowiek, którego warto posłuchać. Przepłynął on na jachtach kawał świata, jest członkiem elitarnej organizacji Bractwo Wybrzeża. Jego historia jest też związana z legendarnym jachtem Czarny Diament. Jednostka ta została została zbudowana w latach 1971-1978 i otaklowana jako kecz. 22 czerwca 1978r. o godzinie 22:55 Czarny Diament wypłynął z portu Świnoujście w czteroletni rejs. Rzeczywistość zweryfikowała plany i rejs trwał... 32lata! Jest to absolutny światowy rekord długości rejsu. W tym czasie przepłynął 240 tysięcy mil morskich co jest odpowiednikiem 11 krotnego okrążenia świata. O przygodach jachtu, których było mnóstwo, opowiada książka "Czarny Diament Tnie Oceany" napisana przez kapitana jachtu - Jerzego Radomskiego.

Rankiem wysyłamy delegację do sklepu w celu uzupełnienia zapasu wody butelkowanej.

Po powrocie, rzucamy cumy i wychodzimy. Jak się potem okaże, przed nami jedne z najlepszych chwil naszego rejsu, a przy okazji chyba najdłuższy odcinek do pokonania. Niemal równocześnie z nami wychodzi w morze polki prom "Kopernik". 

Plan na dzisiaj zakłada powrót na Bornholm, tam przerwa na szybki obiad i przelot do niemieckiego Sassnitz.

Z początku jest wręcz sielankowo. Leniwie prujemy na przód, cieszymy się usypiającym kołysaniem i wodną przestrzenią wokół nas.

 

 

 


 
 
 


 
 
 

Wkrótce wiatr cichnie, a my niemal stajemy w miejscu kołysząc się na martwej fali. Wykorzystuję moment, żeby skoczyć na dziób i pstryknąć kilka fotek.
Decyzją kapitana rezygnujemy z Bornholmu. Odbijamy w prawo i kładziemy się na kurs do Sassnitz. Zgodnie z prognozami im dalej na zachód tym lepiej ma wiać. Rzeczywiście, po dłuższej chwili zaczęło się rozwiewać.
Wkrótce prędkość wiatru przekracza 20 węzłów. To są warunki, które zapewniają największą frajdę z żeglowania (w zasadzie zależy to przede wszystkim od konkretnej jednostki - nasz jacht w tym momencie pokazał pazur). Szybka, dynamiczna żegluga z lekkim przechyłem to jedno z najwspanialszych żeglarskich uczuć. Teraz dopiero też poczułem różnicę pomiędzy jachtem śródlądowym a morskim. Na tym pierwszym idąc przy takim wietrze pod pełnymi żaglami byłaby już całkiem konkretna jazda. Tutaj nasz jacht dopiero się rozkręcał i czuć było, że jeszcze może duuuuużo więcej. Dodatkowo po porannym zachmurzeniu nie zostało ani śladu, żeglujemy więc w pełnym blasku słońca. A ja tymczasem stoję za sterem i cieszę się chwilą. Gęba sama się śmieje, a stara żeglarska pieśń ciśnie się na usta. Śpiewak ze mnie marny, dlatego ograniczam się do cichego, niemal bezgłośnego mruczenia pod nosem. I tylko z żalem patrzę na zegarek, który bezlitośnie odmierzał ostatnie minuty mojej wachty. W końcu z ciężkim sercem oddaję ster swoim zmiennikom. Znajduję wygodne miejsce i zaczynam szaleć z aparatem. Wiatr spowodował wypiętrzanie się fali. Te w niedługim czasie osiągnęły wysokość kilku metrów i teraz dziesięciotonowa łódka tańczy jak korek. A my solidarnie zakładamy kamizelki ratunkowe. To nie tak, że się boimy. Chodzi o bezpieczeństwo - kamizelki są jednocześnie uprzężami, a my za pomocą specjalnego pasa wpinamy się w stałe części osprzętowienia jachtu. Chroni nas to przed wypadnięciem za burtę. A gdybyśmy jednak znaleźli się w wodzie, kamizelka błyskawicznie się napompuje utrzymując nas na powierzchni.

 
 
 
 
 

Wkrótce z widnokręgu znikają oba lądy. Szwecję widać jeszcze tylko przez moment, w którym jesteśmy na czubku fali, ale i ona w końcu chowa się za horyzontem. Zostaje bezmiar wód i nieskrępowana radość żeglowania. Czasem zostajemy obryzgani słoną morską wodą. Kapitan zarządza refowanie, ale zaznacza, że to tylko dlatego, że rejs ma charakter szkoleniowy. Normalnie nikt by nawet jeszcze o tym nie myślał.
Po naszej lewej burcie w oddali znajduje się kolejny tor wodny. Obserwujemy potężny tankowiec zmagający się z falą i potężne bryzgi, które omiatają statek od dziobu aż do śródokręcia. Mocarny widok. Idziemy pod bardzo ostrym kątem (niemal równolegle) do toru, dlatego mija kilka godzin zanim się do niego zbliżamy. Jednak przecięcie toru jest nieuniknione. W oddali widzimy duży kontenerowiec idący w naszą stronę. Te duże statki są zaskakująco szybkie i kilka minut później jest tuż koło nas. Kapitan dla bezpieczeństwa włącza UKF i wywołuje kontenerowiec z pytaniem czy nas widzą. Dostajemy odpowiedź, że spoko oni sobie przejdą z naszej prawej, a my żebyśmy sobie spokojnie płynęli. Niedługo potem zbliża się do nas prom idący ze Szwecji prawdopodobnie do Polski. On również sprawia wrażenie jakby chciał nas rozjechać. Kapitan wywołuje na radiu "duży biały statek", ale tym razem zostajemy zignorowani. Prom przechodzi za naszą rufą. Po chwili wywołuje nas dozorowiec (rodzaj statku wojennego) Dragon z nakazem podania pozycji. Robimy naprawdę duże oczy, ale grzecznie podajemy współrzędne. Po chwili dostajemy potwierdzenie i na tym rozmowa się kończy. Prawdopodobnie w ten sposób mimowolnie wzięliśmy udział w ćwiczeniach w namierzaniu celów radarem. Duże stalowe statki są łatwe do zauważenia, a oni potrzebowali trudniejszego celu. A potem załoga jakiejś małej żaglóweczki zaczęła się pluć na radiu... Inną atrakcją były też widoczne w oddali farmy wiatrowe. Ciekawa rzecz spotkać na pełnym morzu duże wiatraki.

 
 
 

Tor wodny między Szwecją na Niemcami. Kolorowe trójkąty pokazują pozycje statków. Niebieski trójkąt ustawiony prostopadle do toru wodnego to prom Polonia kursujący między Ystad a Świnoujściem. Zdjęcie z dnia 8.03.2019r. Źródło: OpenSeaMap

 
 
 

Wkrótce na horyzoncie pojawiają się klify Sassnitz. Po mału też zapada zmrok. O 1900 znowu z Ewą przejmujemy wachtę. Jednocześnie wiatr siada i żegluga staje się bardzo sielankowa. Totalny spokój i zachód słońca nadają wieczorowi uroku.
Robi się ciemno. Żeglowanie nocą jest bardzo klimatyczne. Dużą frajdą jest obserwowanie i rozpoznawanie poszczególnych świateł nawigacyjnych.
W pewnym momencie zaczynam się niepokoić. Stoję za sterem i mam wrażenie, że za jakieś czterysta metrów wyjedziemy na plażę. A jednocześnie widzę, że kapitan czuwa w mesie. Dlatego czekam i nic nie mówię. Za chwilę skipper pojawia się na pokładzie. Rozejrzał się i stwierdził tylko "no to płyńcie dalej". I tak właśnie dałem się zwieść złudnemu odczuciu bliskości na morzu. Do "tych świałeł" na horyzoncie mieliśmy jeszcze dobrą godzinę drogi. W końcu wiatr siada do zera i ostatni odcinek pokonujemy na silniku. Niemcy witają nas fajerwerkami, które gdzieś tam rozbłyskają nad lądem. Podejście do portu jest dość ryzykowne ze względu na sieci rybackie rozstawione niedaleko brzegu. W ciągu dnia przy sieciach widać czerwone flagi. W nocy są kompletnie nieoświetlone i przez to niewidoczne. Po prostu w wąskim pasie światła odbitego od księżyca pojawia się czarny trzepoczący kształt i zaraz znów znika w ciemnościach. Niektóre flagi mijamy w odległości ledwo kilku metrów. O 2400 cumujemy w porcie. Nie wchodzimy nawet do mariny, tylko stajemy po wewnętrznej stronie falochronu. Jemy kolację, robimy krótki spacer po falochronie i idziemy spać.

Ostatni dzień naszego rejsu zaczynamy wcześniej niż zwykle. Po śniadaniu po raz ostatni wychodzimy w morze. Bierzemy kurs na Świnoujście. Podziwiam pejzaż zatoki i porównuję go ze swoimi nocnymi wrażeniami. Wieje nam całkiem nieźle.

 

 

 
rejs po bałtyku, sassnitz, bałtyk

Sassnitz za rufą.

 
 
 
bałtyk, rejsy morskie, rejsy po bałtyku

Kurs na Polskę.

 
 
 

Na horyzoncie pojawia się mała wysepka z latarnią morską. Jej widok towarzyszy nam przez większość dnia. Gdy tylko mijamy ją prawą burtą wiatr gaśnie. Skipper zarządza, żeby zrzucić żagle i resztę drogi pokonać na silniku. Jest coś smutnego w ostatnim zrzucaniu żagli w czasie rejsu. Normalnie to jest żeglarska rutyna: postaw - refuj- trymuj - zrzuć. Gdy zrzuca się je po raz ostatni, to czuć już, że to koniec. Kilka wspaniałych dni, na które czekało się miesiącami, zleciało jak z bicza strzelił, a na kolejne znów trzeba czekać...
Za naszą rufą przechodzi statek, na pokładzie którego jest pełno rur i sprzętu wszelakiego.

 
 
 

Ileż to to ma tego szpeju.

 
 
 

Pojawia się też samotna boja oznaczająca bezpieczną wodę. Już będąc w domu uświadamiam sobie, że była to prawdopodobnie boja znacząca wrak polskiego statku Jan Heweliusz. Nie mam możliwości zweryfikowania tego. Był to prom kolejowo-samochodowy. Na jego pokładzie były miejsca jedynie dla załogi i kierowców samochodów ciężarowych. W katastrofie zginęło 55 osób - 20 marynarzy i 35 pasażerów. Przyczyną tragedii było ludzkie zaniedbanie. Jednostka była źle zaprojektowana i od samego początku miała problemy ze statecznością. Prom dwukrotnie przewrócił się stojąc w porcie! W czasie jednego z rejsów w wyniku zwarcia zapaliła się jedna z przewożonych ciężarówek. Pożar przeniósł się na nadbudówki. W czasie późniejszego remontu na zniszczony pokład samochodowy wylano 60 ton betonu, jeszcze bardziej pogarszając stateczność statku. 13 stycznia 1993 roku, o godzinie 21:30 Jan Heweliusz miał wyruszyć w swój kolejny rejs ze Świnoujścia do Ystad. Tuż przed wyjściem w morze okazało się, że uszkodzona jest furta rufowa. Kapitan chciał odwołać rejs, jednakże armator nakazał naprawić furtę we własnym zakresie i płynąć. O 2335 Jan Heweliusz wyszedł w morze. W nocy panował silny sztorm dochodzący do 12B. Statek szedł z pełną prędkością, żeby nadrobić opóźnienie. Dodatkowo załoga włączyła system kompensacji przechyłu, którego należało używać jedynie w portach. Prowizorycznie naprawiona furta nie wytrzymała naporu wody i oderwała się. Statek zaczął nabierać wody, a około godziny 4 w nocy zaczął się przechylać. Niedługo potem ciężarówki zerwały się z mocować i runęły na jedną burtę. Stało się jasne, że przechyłu nie da się wyrównać i o 0430 kapitan nakazał opuścić pokład. Sama akcja ewakuacji była bardzo trudna - silny wiatr i wysokie fale spowodowały, że udało się opuścić jedynie kilka tratw. Po godzinie 5 prom przewrócił się stępką do góry i wkrótce zatonął. Statek leży na głębokości 27 metrów na lewej burcie. Napór ciężarówek i wagonów spowodował oderwanie się nadbudówek. Wykorzystane informacje pochodzą z artykułów z portalu wikipedia oraz trojmiasto.pl

 
 
 

Rysunek przedstawiający wrak promu Jan Heweliusz. Źródło: www.nurkomania.pl

 
 
 

Na horyzoncie najpierw pojawiają się dźwigi portowe, a później stopniowo pojawia się ląd i zabudowania Świnoujścia.
Wchodząc między główki portu przez chwilę możemy się poczuć jakbyśmy wracali z wielkiej żeglarskiej wyprawy, a nie z krótkiej włóczęgi po Bałtyku. Letnia, upalna, słoneczna pogoda zachęciła turystów do spaceru wzdłuż falochronów portu. Koło słynnej stawy Młyny uzbierał spory tłumek. Gdy tylko mijamy główki w naszą stronę kieruje się kilkanaście obiektywów aparatów. Jeszcze chwilę płyniemy wzdłuż kanału portowego, a potem wchodzimy do Mariny Północnej i chwytamy się za cumy i odbijacze. Znajdujemy miejsce dla siebie, skipper ustawia jacht przy nabrzeżu, a my błyskawicznie obkładamy cumy kończąc tym samym rejs.
Załoga zaczyna wymachiwać książeczkami żeglarskimi przed kapitańskim nosem, co jest kolejnym dowodem na to, że nasza morska przygoda dobiegła końca. Spędzamy ostatni wspólny wieczór dzieląc się wrażeniami. Nazajutrz trzeba opuścić jacht. Swoją torbę zostawiam w dworcowej przechowalni, a sam wykorzystuję ostatnie godziny na szwędanie się po mieście. Po 1700 z okna pociągu rzucam ostanie już spojrzenie na port....

To był niesamowity tydzień pełny wiatru i wody. Fantastyczna żeglarska przygoda, z której zostało mi mnóstwo genialnych wspomnień. Rozgwieżdżona noc na rozbujanym morzu. Flauta u wybrzeży Bornholmu. Dłużące się godziny wachty w deszczowy dzień. Piękno szwedzkich miast. Niemal śródziemnomorski klimat Christiansø. Potężne fale w drodze do Sassnitz. Bezkres wód. Ciężko to opisać, dopóki samemu się tego nie doświadczy. Rejs się skończył, ale jestem pewien, że to nie koniec mojej przygody z morzem. Ja chcę więcej!

Autor: Cezary Globa

 
 
 

Ostatnie chwile na morzu.

 
 

Podobne wpisy

Zobacz wszystkie »

Morze. Wyobraźnia kontra rzeczywistość.

Pierwszy rejs zostaje w pamięci na zawsze. Bo jak można zapomnieć ogromne zauroczenie, narodziny pasji?!

Kurs na jachtowego sternika morskiego w październiku - to brzmi dumnie.

Ruszamy do boju. Na początek dużo wody dookoła i zapoznanie „na spokojnie” z jednostką. Jak skręca, jaką ma inercję, ile „talentu” trzeba dać silnikowi, żeby wytracić prędkość, jak bardzo jest podatny na boczne podmuchy.